Tytuł: Wszystkie nasze obietnice
Ilość stron: 320
Premiera: 14.11.2018
Wydawnictwo Otwarte
Powiem szczerze, że nie wiem, jak przedstawić fabułę tak, by nie za wiele zdradzić. Uważam, że każdy sam powinien sięgnąć po tę lekturę. Ale skoro mam już o niej opowiedzieć, to powiem tak: Quinn i Graham są małżeństwem od kilku lat. Przysięgli sobie miłość na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie. Tyle, że życie bywa o wiele okrutniejsze niż by się nam wydawało.
Na początku jest fascynacja sobą i ten żar, a z biegiem lat wpada rutyna. Ale czy ta rutyna ma pospolite podłoże? Ja uważam, że nie - że wdarła się z powodu, a raczej problemu, z którym bohaterowie starają sobie poradzić. Chcą stworzyć pełną rodzinę, ale niestety, nie jest im to dane. I bardzo ich to boli.
Czy przeszłość oraz teraźniejszość sprawią, że ich małżeństwo rozpadnie się na dobre? Czy obydwoje przestaną o nie walczyć? Czy ma jeszcze sens?
Quinn i Graham poznają się w niecodziennych okolicznościach. Obydwoje właśnie rozstali się ze swoimi partnerami. Wydawałoby się, że to sytuacja krępująca, ale rozmawiają wtedy dość otwarcie. Nie przypuszczają, że za jakiś czas znów wpadną na siebie - i tym razem będzie z tego coś więcej.
Mam straszne mieszane uczucia. Znowu. Krótko mówiąc, mam wrażenie, że autorka nie radzi sobie z opisywaniem historii dorosłych bohaterów oraz poważnych problemów. Bo tak. Problem w tej książce jest poważny. Quinn i Graham chcą zostać rodzicami, ale nie jest im to dane. I z tego też powodu mają kryzys w małżeństwie, chociaż po głębszym zastanowieniu niekoniecznie nazwałabym to kryzysem.
Historia przedstawiona jest dwutorowo. Na zmianę poznajemy to jak było kiedyś i jak jest teraz. Jak się poznali i jak sobie radzą obecnie.
Nie polubiłam się z Quinn. Nie chcę wyjść na bezuczuciową osobę, ale uważam, że Quinn przesadza. Przedstawia siebie jako jedyną ofiarę w tym wszystkim. W pewnym momencie odniosłam wrażenie, że zajście w ciążę stało się wręcz jej obsesją. Jeśli dochodziło do zbliżenia, to natychmiast liczyła, czy ma owulację. Kiedy się kochali, czekała, aż skończą. Nie odczuwała z tego przyjemności. Nie chciała, bała się, bowiem otoczyła się pewnego rodzaju murem. Miała ciągle nadzieję, ale przy okazji raniła tym swojego męża. Udawała, że wszystko jest w porządku, choć w rzeczywistości unikała Graham'a jak tylko mogła. Zachowywała pozory. Bolało mnie też to, jak zareagowała na słowa Graham'a, kiedy ten się przed nią otworzył i powiedział co go boli, co go męczy. Bo ona sama nigdy tego nie zrobiła. Nie powiedziała mu, co siedzi w jej głowie. Jak zareagowała Quinn na jego słowa? Odebrała je jako atak, że to jej wina i w ogóle. Bo przecież to nie jej wina, to nie ona tu jest najgorsza, to nie ona odpycha od siebie własnego męża. Serio? Najlepiej odwrócić sytuację? Strasznie, ale to strasznie poirytowałam się tą sytuacją.
Graham walczy o to małżeństwo. Mam wrażenie, że tylko on je stara się uratować. Bo dla Quinn najważniejsze jest zajście w ciążę. Stawia sobie to za cel. A Graham kocha ją, okazuje jej to. Chce się z nią kochać z uczucia a nie tylko w celu prokreacji. Męczy go ta cała sytuacja. Widzi, że Quinn go odpycha, ale udaje, że tego nie widzi, bo sądzi, że dla niej tak będzie lepiej. Nie narzuca się. Z czasem po prostu przestaje, bo nie widzi sensu. Tęskni za żoną, którą była kiedyś. Niewybaczalne jest to, co zrobił i nie powiem dokładnie, o co chodzi. Ale z drugiej strony - chyba mu się nie dziwię. Każdy człowiek ma swoje granice. A jego zostały przekroczone. Ale przeprosił i wyjawił, co go boli. Otworzył się - zrobił coś, czego ona nie zrobiła. I co? Został przez to zbesztany. Super!
Oboje doznają kolejnego ciosu, który w sumie jest szczytem wszystkiego. Zmusza Quinn do przemyślenia pewnych kwestii. Bo Graham wciąż jest pewien jednego - kocha swoją żonę.
Motyw drewnianej szkatułki chwyta za serce. Nie wyjaśnię Wam, o co z nią chodzi. Przeczytajcie, to się dowiecie, bo wbrew pozorom nie jest to zła książka. Porusza ważny temat, aktualny i prawdziwy. Uważam jednak, że autorka nie poradziła sobie z nim tak świetnie jak to bywało w przeszłości. Nie poczułam tego wow. Owszem, raz zaszkliły mi się oczy, ale to wszystko.
Rozdziały, które opisywały przeszłość były bardzo słodkie, wręcz przesłodzone. Ale to właśnie tak bywa na początku związku. Wszystko jest piękne, a potem zaczynają się problemy. Prawdziwe życie. Nie ukrywam, że te związane z teraźniejszością bardziej mnie interesowały.
O czym tak naprawdę są Wszystkie nasze obietnice? O tym, że czasem pragniemy czegoś tak bardzo, że się gubimy i ranimy przy tym najbliższe osoby. Popadamy w rutynę, która staje się bolesna. Ale jeśli naprawdę się kocha, to tak łatwo nie odpuści się tej drugiej połówki...
Za możliwość lektury serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwarte.